Wędkarska wyprawa - nawrócony...

/ 6 komentarzy / 4 zdjęć


Co począć ma wędkarz kochający spinning w środku polskiego lata? Wszyscy wiemy, że pora ta nie rozpieszcza zwłaszcza nas – poszukiwaczy drapieżników… Odpuścić i dać za wygraną kiedy dni są najdłuższe a noce najcieplejsze? Poddać się i pokornie usiąść ze spławikówką  gdzieś nad zarybioną karpikiem i karaskiem wodą rodzimego koła? Ba! Żeby to jeszcze dawało szanse na pewny połów wyżej wymienionych gatunków w przyzwoitej ilości i rozmiarze… Chyba nikt by się nie pogniewał. Na okonie i szczupaki trzeba raczej poczekać do pierwszych nieco chłodniejszych dni bo wody stojące w większości zakwitły i przypominają mętną zupę którą plecionka kroi niczym nóż galaretkę… Próbowałem, owszem ale za każdym razem wyniki były koszmarne. Po kilkunastu wypadach odpuściłem. To jak kopanie się z koniem! Sztuka dla sztuki… To może złamać najwytrwalszych.

Przeprosić Królową…


Jak wyżej postanowiłem tak też wprowadziłem owo zamierzenie w czyn. W końcu bądź co bądź można się dąsać ale żeby tak bezceremonialnie zdradzić  wszystko co wędkarstwie dotychczas było najwspanialsze? Tak się nie robi… Tak oto zameldowałem się z „uniwersalnym” zestawem kleniowo - boleniowym nad dzikim brzegiem „mojej” Wisły. Niby można tu teraz łowić wszystko co tylko pływa w rzece ale konia z rzędem temu kto potrafi takiej sztuki dokonać! Od płochliwego jazia po żarłocznego suma – mamy tu wszystko! Sandacz? Brzana? Bardzo proszę! Czego tylko dusza pragnie… Taaa… Można sobie pomarzyć. Swoje złudzenia straciłem już ze dwa sezony temu. Zawziąłem się i coraz rzadziej tu zaglądam. Wyniki coraz słabsze mówią same za siebie.

Nadzieja umiera ostatnia.

Żeby chociaż klenik… Nieśmiałe próby przy opasce nie przynoszą rezultatu. Zmiana na smużaka. Jak zwykle wypuszczam „pchlarza” przy samiutkich kamieniach. Miewałem nieraz brania podczas spływu przynęty z nurtem… Nic z tego. Zaczynam powolne ściąganie i nagle woda tuż obok wabika na krótką chwilę ożyła. Plum! Woblerek podskoczył jak miniaturowa piłeczka… Przyciąłem bezmyślnie nie czekając aż ryba wciągnie do pyska zdradziecką kotwiczkę. Pusto… A jakże! Brak wprawy daje znać o sobie i marnym pocieszeniem jest stara prawda że na smużaki brania często bywają puste… W końcu udaje mi się skusić „klenisko” na oko dwudziestopięciocentymetrowe. Potem na brzegu ląduje jego klon. Dramat… Przynajmniej coś się dzieje. Próbuję ciut dalej od przybrzeżnych kamieni. Tu jest nie lepiej. Po godzinie łowię kurdupla, który ledwo przekracza trzydzieści centymetrów i zaliczam mocne ale niestety puste pobicie jakiejś ryby. Upał! Z nieba leje się żar mimo że to już późne popołudnie. Nie ma lekko – chciałeś to masz! Mając już w nogach z kilometr omywanej głównym nurtem opaski z coraz większą niechęcią spoglądam w mroczny nurt rzeki. Byle do wieczora. Przynajmniej zrobi się chłodniej. Kolejna godzina „młócenia” wody zaowocowała paroma okonkami, które z upodobaniem wyskakiwały raz po raz z faszynowych umocnień za małą, srebrną obrotówką.

Objawienie.

Słońce już mocno schyliło się w swej codziennej wędrówce oddając pokłon nieuchronnie zbliżającej się linii horyzontu gdy dotarłem do miejsca innego niż wszystkie… Obszerna zatoka omywana wstecznym prądem o bardzo spokojnym charakterze sąsiaduje z głęboką, rwącą rynną o usianym kamieniami i dużymi głazami stoku. Tuż obok widoczna przykosa. W normalnych warunkach serce zabiłoby mi żywiej. Siadam spokojnie na brzegu. Już mi się nie spieszy… Delektując się widokiem zapadam w zadumę. Przed oczyma mam wszystkie ryby które w tej rzece złowiłem, widzę swoje spinningowe początki, pierwsze sukcesy i wyciskające łzy porażki. Oj, działo się tutaj! Nagle „łubudu”! Tuż pod nogami otworzyła się woda. Spanikowane ukleje rozpierzchły się we wszystkich kierunkach. Prawie podskoczyłem w miejscu! Omal nie dostałem zawału… Już zapomniałem jakie to uczucie! Jedna jaskółka wiosny nie czyni… Jedna – owszem ale za chwilę kolejny łomot miał miejsce parę metrów dalej. Z uwagą zacząłem przyglądać się wodzie. Zmysły wyostrzyły się… To co rozegrało się za moment wywróciło do góry nogami cały mój pesymistyczny czy wręcz apokaliptyczny pogląd na temat tej rzeki. Ataki ryb były cykliczne i następowały po sobie z dużą częstotliwością. Czegoś takiego nie widziałem chyba od dziesięciu lat. Albo spłynęły tu bolenie z całej rzeki albo trafiłem na jakiś „owczy pęd”… Obok atakujących zwykłych, kilowych „chlapaczy” , można było rozróżnić majestatyczne, potężne ataki ryb okazałych. Wiem, trudno ocenić wielkość ryby po tym jak się „chlapie” ale uwierzcie – jest to w pewnym stopniu możliwe! Chwilami byłem pewien, że to sumy „szatkują” zgrupowanie uklei! Nigdy bym nie przypuszczał, że jeszcze kiedyś zobaczę tu coś takiego… Chciałoby się na ten widok z całej piersi wykrzyczeć zdanie: „…To żyje!...” autorstwa bodajże filmowego doktora Frankensteina…. Nie ukrywam- był to dla mnie szok!

Show time!

 Szybko zaczepiam na agrafkę „boleniowy” wobler. Typowy klasyk do którego mam zaufanie. Lekko przycupnąwszy za krzaczkiem kontroluję wzrokiem całą akcję. Już wiem, mam w głowie cały plan! Pierwsze rzuty jak kulą w płot. Zaczynam poszukiwanie z nurtem. Jak ja kocham łowić bolenie! Już prawie zapomniałem jakie to ekscytujące! Setki rzutów, ekspresowe prowadzenie i szaleństwo w oczach narastające w rytm kolejnych uderzeń wielkich jak puszczańskie lochy „rapiszonów”… Tuż pod nogami za przynętą wyskakuje srebrna torpeda i wali go po ogonie bez litości zamkniętym pyskiem! Kropnięcie jest atomowe ale ryba nie zapina się… Ciśnienie dochodzi mi chyba do dwustu… Kontynuuję obsesyjnie rzuty tym razem pod innym kątem. W międzyczasie obszedłem miejscówkę by posyłać szalejącym drapieżnikom wobler z innej strony. Żerowy amok trwa już dobry kwadrans… Nie ma lekko ale można choć oko pocieszyć. „Łup”!!! W największym nurcie tępy ciężar siada na kiju wyginając go w pałąk! Hamulec „popierduje” oddając żyłkę a ryba zaczyna schodzić z nurtem. Zatrzymuję na siłę kierując ją na spokojniejsze wody. Tu zakończę sprawę… Podciągam rybę ku powierzchni a ta fika kozła i odjeżdża parę metrów. Nie jest duża- niestety. Jednak w nurcie początkowo postawiła silny opór a na delikatnym kiju odczucie to było jeszcze mocniejsze. Po chwili przeciągania liny podbieram ślicznego, srebrnego sześćdziesiątaka. Nie jest to żaden okaz ale dał mi emocje jakby był rekordem Polski. Tak to już jest z boleniami. Najpiękniejszy jest moment brania choć daleki jestem od stwierdzenia że to słaba ryba. Kiedyś „normą” były tu bolki w okolicach siedemdziesięciu centymetrów ale nie ma co narzekać. Rapa wraca do wody ochlapując mnie niemiosiernie. To prawdziwa fontanna szczęścia bo w tym momencie choć na chwilę odzyskałem wiarę w tą piękną rzekę… Próbuję wciąż łowić ale jak szybko przedstawienie się zaczęło tak szybko gwałtownie dobiegło końca. Kurtyna półmroku otacza mnie pogrążonego w obsesji ciągłych rzutów. Choć wiem, że spłoszony boleń nie da się złowić wciąż próbuję… Tak bardzo mi tego brakowało!

Refleksja.

Największą wartością tego wyjazdu nie była ta konkretna ryba, którą udało się przechytrzyć. W końcu patrząc przez pryzmat dawnych wyników nieskromnie powiem że żaden to wyczyn… Chodzi o głębszy wymiar całej sytuacji. Znowu w nią uwierzyłem. Choć przez ten krótki czas przestałem żyć wspomnieniami i zobaczyłem taką Wisłę jaką chcę zapamiętać gdy będę już tak stary że pozostaną mi o niej tylko wspomnienia. To wartość dodana każdej takiej wyprawy. Zatankowałem najlepsze paliwo o jakim marzyć może „wędkarski silnik” – nadzieję. Teraz gdy jestem tu znowu w oku czai się ten dawny błysk. To znak, że przygasłe uczucie ponownie odżyło!

Artykuł zgłoszony do konkursu tekst tygodnia.
 

 


4.6
Oceń
(18 głosów)

 

Wędkarska wyprawa - nawrócony... - opinie i komentarze

ryukon1975ryukon1975
0
Ja tam jednak w największe upały, zakwit wody przepraszam się z gruntówką. Mocne feedery, kawałek cienia za krzakiem i nawet rosówki jako przynęty mi wtedy nie straszne. Inna sprawa że wyniki czasem podobne jak przy łowieniu drapieżników w takich warunkach. Niestety w ciągu ostatnich lat splata się kilka "złych rzeczy" które szkodzą łowieniu latem a nigdy nie było ono łatwe. (2016-08-05 09:05)
kabankaban
0
Uwielbiam swoje rzeczki, ale nie powiem gdybym miał bliżej też bym chętnie połowił w Wisełce:) (2016-08-05 09:45)
grisza-78grisza-78
+1
A ja się nie poddaję, nawet w upały. Kwestia tego, że trzeba ruszyć d**ę o świcie i wtedy szukać szansy. Wpis super. Chciałbym kiedyś przeżyć przygodę nad Wisłą i złowić dużego bolenia, bo dotychczas nie miałem okazji. Pozdrawiam. (2016-08-05 13:03)
barrakuda81barrakuda81
0
Z tym dużym boleniem to masz podobne marzenia jak ja:-)"Duży" boleń jest pojęciem względnym...Kiedyś rozmawiałem nad rzeką ze starszym jegomościem znanym mi z widzenia.Człowiek ten w dawniejszych czasach gdy było to legalne ( miał jakieś pozwolenie wówczas ) zajmował sie tu odłowem sieciowym a co złowił sprzedawał.Zna się na tej rzece jak nikt kogo poznałem.Kiedyś weszliśmy na temat boleni właśnie. Oczywiście psioczyłem jak zwykle na wyniki opowiadając jak to teraz same 50+ i 60 się wieszają i że kiedyś to głównie były ryby w okolicach 70 cm i czasem minimalnie większe a on na to że takie "małe" to kiedyś były liczne jak ukleje...Kopara mi opadła bo dla mnie to ryby co najmniej średnie! On na to że duży boleń to taki 8 - 10 kilo i więcej i że takie i łowił i wie że nadal tu są chociaż jest dużo gorzej niż kiedyś...Zaciąć takiego metrowca co waży z dychę to byłaby dopiero jazda!Ale tu już przydałby się solidniejszy zestaw bo taki byk ma siłe jak parowóz!Motywujące to i deprymujące zarazem:-)Na pewno warto próbować bo jak nie teraz to może późną jesienią się duży trafi w głebokiej rynnie na konkretny sprzęt i innego kalibru przynętę.Trzeba wierzyć i tyle:-) (2016-08-05 20:00)
Jakub WośJakub Woś
0
Nawrócony... Ostatnio przerobiłem Wieprz, starorzecza a w te weekend Zalew Szczeciński. Kolejny weekend spędzę nad Wisłą. (2016-08-07 23:34)
rysiek38rysiek38
+2
Jednak rzeka to rzeka a nie osiedlowe 'żabioki' mimo że bardziej uboga niż kiedys w rybostan (ale na pewno czystsza) to wachlarzyk gatunków sporo większy więc tylko pozazdrościć :-) (2016-08-08 12:55)

skomentuj ten artykuł