Swojskie klimaty w Norwegi

/ 19 komentarzy

Norwedzy są niesamowicie mili, życzliwi i ciągle uśmiechnięci. Tacy trochę na siłę amerykańscy. Jest w nich jednak coś dziwnego. Niepokojący jest ich tryb życia. Po powrocie z pracy zamykają się w domu. Nie spacerują. Nie integrują się z sąsiadami. Ewentualnie koszą trawnik przed domem. Ta prosta czynność trwa jedynie tyle ile trzeba. Potem z powrotem znikają w swoich drewnianych domkach. Domki też są dziwne. Wszystkie prawie takie same. Różnią się jedynie kolorami. Są czerwone, kremowe, zielone, żółte albo niebieskie. Człowiek ma wrażenie, jakby w całej Norwegii produkowano farbę tylko w tych pięciu kolorach. Małe skupiska drewnianych domków, poutykane są na zboczach gór, obrzeżach lasów lub na skraju fiordów. Dzielą je odległości najczęściej kilkudziesięciu kilometrów.

My mieszkaliśmy na kempingu. Do pracy sześćdziesiąt kilometrów na północ. Na stacje benzynową, pełniącą od razu rolę sklepu było jeszcze dalej - osiemdziesiąt kilometrów na południe. Co żeśmy się najeździli to nasze. Przynajmniej zawsze docieraliśmy do naszych kwater przed zmrokiem. Biorąc pod uwagę, że w czerwcu i lipcu było ciągle prawie jasno nie stwarzało to zbyt dużego problemu. Zastanawiałem się tylko jak oni funkcjonują w zimę, gdy na długi czas zapada ciemność. Brrr... aż strach pomyśleć. Kemping leżał nad morzem. Morze sprawiało tutaj wrażenie ogromnego jeziora. Okalające ogromną zatokę góry chroniły wybrzeże od wiatru. Nad wodą panowała cisza i spokój. Wśród Norwegów spokój był w cenie. Setki przyczep kempingowych i namiotów porozstawiane równo jak pod linijkę. Wyobrażacie sobie jaka balanga by się rozkręciła na takim wczasowisku w Polsce? A tu nie. O godzinie osiemnastej, choć była właściwie dopiero połowa dnia, Norwedzy znikali w swoich letniskowych siedzibach i pogrążali się w oglądaniu telewizji. Zero ognisk, żadnych pijanych małolatów, nawet tyciej awanturki pod wpływem alkoholu człowiek tu nie uświadczył. Przynajmniej co niektórzy ryby łowili z drewnianych pomostów. Gdyby nie to, całkowicie bym w tym spokoju i ciszy oszalał.

Gdy dumnie wkraczałem na pomost z moim teleskopowym spinningiem (jedyną wędką zabraną z Polski), wędkarze pozdrawiali mnie i zawsze któryś częstował małymi mrożonymi rybkami. Nieraz musiałem się zastanowić jak mądrze spożytkować ten podarek. Jeśli łowiłem na obiad, przynętę zbroiłem dużym skoblem i dociążałem żyłkę ołowianą taśmą, tuż przy przynęcie. Smakołyk wlokłem powolutku przy dnie, puki nie zassała go jakaś płastuga. Gdy obiad był już złowiony, mogłem rozerwać się odrobinę łowieniem belon. Co te waleczne cholery wyprawiały! Łowiłem na spławik wystrugany z kawałka styropianu. Wcześniej jako wskaźnika brań używałem pustych długopisów. Niestety szybko mi się skończyły, po za tym za drogo to wychodziło. Stada zwinnych ryb podpływały co jakiś czas w okolice pomostu zżerając wszystko co się ruszało. Zarzucony zestaw między pędzące belony znikał po kilku sekundach. To co się działo po zacięciu było wręcz niewiarygodne. Zacięcie następowało w miejscu A, jednak ryba wyjeżdżała na ogonie w miejscu B odległym od miejsca A o kilkanaście metrów. Zapanować nad takim czortem wymagało cyrkowej zręczności. Przy norweskich belonach to co dopływa do naszego bałtyckiego wybrzeża to chude sznurówki.

Na wolnym jeździłem do Fredristad. Miasto portowe położone nad rzeką Glommą było już bardziej ludzkie. Sterylny porządek i ład kończył się na skraju nadrzecznych dzielnic. Rozpadające się drewniane rudery i szwendające się pokątnie pijaczki, sprawiały, że czułem się tu bardziej swojsko, prawie jak w Polsce. Może nie była to warszawska Praga, ale klimat się o nią delikatnie ocierał. Wiecie czym różni się porządny Norweg od nadrzecznego kloszarda? Porządny Norweg pije w domu i ze swoim problemem się tak bezczelnie nie obnosi. W portowej dzielnicy ludzie byli tacy jakby bardziej szczerzy. Mieli w nosie co inni o nich powiedzą . Chociaż dla przeciętnego Norwega slumsy w Fredristad były zapewne przedsionkiem piekieł, tubylcy byli bardzo przyjaźni i nikt mnie nigdy nie zaczepił. Na Warszawskiej Pradze pod koniec lat dziewięćdziesiątych tak różowo nie było.

Rzeka Glomma przypominała mi Wisłę. Ciut węższa, ale zdecydowanie głębsza i oczywiście czystsza. No może z niewielkimi wyjątkami. Spacerując betonowym bulwarem wypatrzyłem betonową ambonę wrzynającą się dwa metry w głąb rzeki. Wkroczyłem na betonowy występ i zaciągnąłem się powietrzem. W nozdrza uderzył mnie znajomy fetorek. Stałem nad ujściem kanału burzowego. Nie, nie myślcie, że Norwedzy pompowali na nasz wzór nieoczyszczone ścieki do rzeki. Nic z tych rzeczy. To zwykłe ujście rury odprowadzającej deszczówkę z ulic. Moje wtargnięcie na ambonę obudziło rurę do życia. Zastygłem w bezruchu i z niedowierzaniem wpatrywałem się w niesamowity widok. Z ujścia kanału umykały setki kleni. Płynęły dobre trzy minuty, aż sznur uciekinierów zakończył się pojedynczymi maruderami. Ryby musiały zapuszczać się w zalaną do połowy kanalizację na dobre kilkadziesiąt metrów.

Cały tydzień czekałem na sobotę aby wrócić nad Glommę. Nie cieszyły mnie belony ani liny z ukrytego w lesie bajora. Wielkie i tłuste jak wieprzki klenie nie dawały mi spać. Jak je podejść? Przepływanka z robalem, chlebek puszczony po powierzchni wody? A może na spinning? Nie spinning odpadał. Nie miałem odpowiednich przynęt, które zainteresowałyby ostrożnego klenia. Przecież im gnoma dwójki nie zapodam, a wirówki już dawno zeżarły mi szczupaki. Woblerów brak. Dłużył się tydzień niesamowicie, więc czas po pracy urozmaicałem sobie kuszeniem na wahadłówkę garbusów z pobliskiego jeziora. W sobotę nad Glommą przy ambonce zameldowałem się o szóstej rano. Długi betonowy bulwar był pusty. Przyzwyczajony do wędkarskiej wrzawy panującej tamtymi czasy na warszawskim bulwarze czułem się wręcz nieswojo. Nie ma ludzi, nie ma dopingu, porozrzucanych butelek po winie i walających się wśród śmieci pustych pudełek po białych i czerwonych robakach. Zlazłem na dół powyżej ambony i przykucnąłem między wielkimi głazami okalającymi betonowe umocnienie. Jeszcze na kwaterze zmieniłem szpulę w kołowrotku. Na tą miałem nawiniętą żyłkę 0.22mm przeznaczoną do łowienia wszelkiej drobnicy. Jak na tamtejsze warunki wcale nie było za grubo. Założyłem na haczyk dwa czerwone robale i zarzuciłem kolec jeżozwierza na skos powyżej ujścia kanału. Przytrzymany spławik powoli zbliżał się w stronę rury. Lekkie przytopienie sparowałem natychmiastowym zacięciem. Ryba wyrwała w nurt prąc w stronę dna. Spokojnie bez nerwów pozwoliłem jej się wyszaleć. Po paru minutach kleń opadł z sił i dał się podholować pod nogi. Przyglądałem się zdobyczy z niedowierzaniem. Na oko miał grubo ponad pięćdziesiąt centymetrów. Wypiąłem go w wodzie i spoglądałem z satysfakcją jak powoli znika w toni. Nauczony doświadczeniem z ojczyzny już wtedy wiedziałem, że kleń należy do ryb nie zjadliwych. Tym bardziej jeśli był złowiony w miejscu, w którym mógł się nażreć wcześniej jakiegoś obrzydlistwa.

Ryby wróciły po około trzydziestu minutach. Po piątym kleniu zaczęło mi się nudzić. Podszedłem trochę bliżej ambony, pokruszyłem pajdę chleba i rzuciłem ją na wodę. Gdy pierwsza ryba odważyła się porwać smaczny kąsek, w jej ślady poszły następne. Przy kolejnym sypnięciu w wodzie zagotowało się. Dosłownie jakbym karmił gołębie! odciąłem spławik i obciążenie. Na goły hak założyłem skórkę od chleba. Przynęta popłynęła z nurtem w stronę stada głodomorów. Zassaniu towarzyszył potężny wir i miły ciężar na wędce. Kolejne wypasione klenisko odhaczone bez wyjmowania z wody. Zrobiłem sobie przerwę na śniadanie. Zapatrzyłem się przez chwilę w niesamowicie nowoczesny most przerzucony wysoko nad rzeką i dzielnicą biedoty. Był taki jakby sterylny i odseparowany od szarego nabrzeża. Uzbroiłem wędkę w gnoma dwójkę. Rzuciłem blachę metr za kolektor, podciągnąłem na wysokość rury i przytrzymałem. Energicznemu łupnięciu towarzyszył widowiskowy kocioł. Tego już za wiele. To były przecież klenie, tajemnicze i ostrożne ryby. Tutaj dałyby się tu przechytrzyć nawet małemu dziecku! Złożyłem wędkę i ruszyłem przez portową dzielnice w stronę zadbanego i nowoczesnego centrum. Po drodze pozdrawiały mnie zmęczone nocnym piciem miejscowe twarze. Więcej tu nie wróciłem. Nie dla tego, że było za prosto. Było za swojsko. Nie tego szukałem w Norwegii.

Notatki z Norwegii cz1 - Ostatni postój

Notatki z Norwegii cz2 - Swojskie klimaty

Notatki z Norwegii cz3 - Mroczne linowisko (w przygotowaniu)

 


4.9
Oceń
(56 głosów)

 

Swojskie klimaty w Norwegi - opinie i komentarze

Lin1992Lin1992
0
Świetny wpis. (2013-03-02 21:06)
roman55roman55
0
Ciekawa relacja z wyprawy z przyjemnością przeczytałem. Pozdrawiam (2013-03-02 21:37)
rafal05rafal05
0
Szkoda,że bez zdjęć.. Ale może to i lepiej,nasza wyobraźnia działa :) (2013-03-02 22:07)
okiem_sandaczaokiem_sandacza
0
Bardzo interesujący artykuł i nie zbyt często piszę komentarze pod artykułami ,ale teraz nie mogę się powstrzymać ponieważ artykółi bardzo umiejętnie napisany,przyciąga uwagę i trzyma w napięciu,są momenty w których wyobrażam sobie te miejscówki,ten spokój,tych ludzi, kwintesencja wedkarstwa,aż sam Ci zazdroszczę tej Norwegii,ale w Polsce też są miejsca w których jedynymi towarzyszami są dzikie zwierzęta i spokój,miejsca praktycznie nie skarzone ludzką obecnością-,coś pięknego;) ***** (2013-03-03 00:03)
grisza-78grisza-78
0
Ja wiem, że Norwedzy są mili, ale Marit mogła odpuścić i dać Justynie ten złoty medal ;) A tak na serio - fajny, interesujący wpis. Zostawiam ***** i pozdro serdeczne! (2013-03-03 00:16)
krisalkrisal
0
"Aleś mi kolego zagiął parola" Swego czasu byłem w Szwecji "całe pół roku". Muszę to opisać. (2013-03-03 07:35)
ekciakekciak
0
super 5***** (2013-03-03 09:43)
Kowal73Kowal73
0
:)***** (2013-03-03 09:55)
Norbert StolarczykNorbert Stolarczyk
0
Ode mnie pional przyjacielu :) *****
(2013-03-03 10:28)
zaruzaru
0
witam, z tą życzliwoscią i byciem miłymi to nie jest tak do końca. byłem tam rok. ten uśmiech jest fałszywy do granic mozliwosci. Norki tylko patrzą zeby wydusić z nas ostatnią krople potu ale nie oto tu szło. wypad na rybki w norwegi to poezja tylko jak pracujesz 14 h na dzien 6 dni w tygodniu to nie zawsze jest ochota w tą niedziele jechac nad fiord ale jak juz zajedziesz i załozysz wielką krewetke na chak zaraz zapominasz o zmęczeniu. pozdrawiam! ***** (2013-03-03 10:32)
Hunt eRHunt eR
0
W poprzedniej części jest napisane, że było to w latach dziewięćdziesiątych. Ciekawe czyja to zasługa, że teraz jest inaczej i traktują Polaków jak śmieci? Artykuł na szóstkę. Czyta się jednym tchem + resztę artykułów z bloga przeczytałem z zainteresowaniem. Pozdrawiam. (2013-03-03 15:53)
troctroc
0
Piona jak nic. Pozdrawiam*****.
(2013-03-03 17:35)
arturarturarturartur
0
Bardzo dobrze się czytało . Pozdrawiam . (2013-03-03 17:59)
jurekjurek
0
Moje gratki Seba. (2013-03-03 18:05)
Zibi60Zibi60
0
Ładnie opisana egzotyka miejsca i ryb, ilości ryb. Czekam na trzecią część wybornie opisanego tematu. 5* (2013-03-03 19:53)
kuba-skuba-s
0
świetna sprawa 5*! (2013-03-05 00:00)
olepilolepil
0
Mieszkam w Norwegii i to sie zgadza. (2013-04-17 00:30)
karateka994karateka994
0
Tak sobie przeglądam różne wpisy, różnych osób i mogę przyznać że co kolejne, tym jest lepsze i fajniej się czyta. (2013-04-25 21:17)
olepilolepil
0
Wakacje Wedkarskie. Wedkarstwo morskie z 23 stopy lodzi ,4 osoby moga wedkowac. Wedkarstwo slodkowodne z 14 stop lodzi,pstrag ,szczupak. Mieszkam na poludniu norwegii,w okolicy miasta Grimstad. Posiadam do wynajecia dwie sypialnie z lozkami pietrowymi,na 4 osoby. Salon 25m2 ,kanaly telewizji polskiej,lodowka,czajnik. Lazienka z kabina prysznicowa. Do dyspozycji ,miejsce do czyszczenia –filetowania ryb,zamrazalka. mozliwosc pakowania prozniowego! 200m2 taras,basen podgrzewany,zamatowana kuchnia na tarasie lodowka,kuchenka,gril,wedzarka. koszt pobytu od 2-7 dni na osobe to 2000 Koron Norweskich,dodatkowe koszty to paliwo.przyrzadzanie posilkow w cenie pobytu. Mozliwosc odbioru z pobliskiego lotniska “kjevik” koszt 300 koron norweskich za 4 osoby. mozesz sie dowiedziec wiecej,napisz, e-mail: olepil@yahoo.no tel.0047 37 04 77 66 (2014-03-12 18:28)

skomentuj ten artykuł

Zobacz podobne wpisy