Pożegnanie Mazur, czyli koniec ściemy.

/ 3 komentarzy / 5 zdjęć


Koniec ściemy, czyli pożegnanie Mazur.

    W czwartek wieczorem odebrałem z warsztatu swój niezawodny (?!) pojazd i rozpocząłem pakowanie do długo wyczekiwanej wyprawy.
Kiedy na początku tygodnia nie było jeszcze wiadomo, czy furę da się naprawić i czy stać będzie mnie na jej wykupienie z niewoli, to organizatorzy zaproponowali, abym zapakował się z grupą do autokaru. Obiecali, że przymkną oko na moje, wyrośnięte już dwa pupile. Kilkunastu uczestników corocznego wypadu nad Zyzdrój pojedzie prywatnymi samochodami, więc miejsca będzie wystarczająco.
Wykręciłem się tym, że obawiam się braku sprawnej klimy w autobusie, a to byłby duży problem dla moich pluszaków. Przecież dokładnie pamiętam, jak w zeszłym roku chłopaki wysiadali z tego samego pojazdu po kilkugodzinnej podróży w upale. Wyglądali, jakby wyszli z łaźni, czy innej sauny. Bo w takim nowoczesnym pojeździe, wyposażonym w klimatyzację, to nie ma już przecież, k.rwa możliwości otworzenia okna.
Prawda była zupełnie inna – ja najnormalniej w świecie wstydziłem się pokazać, ile to klamotów na taką wyprawę zabieram.
Na kilka razy zniosłem z domu wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy, upchnąłem (z trudem!) swoje dwa miśki i pod osłoną nocy pojechałem na działkę, skąd następnego dnia miałem wystartować na Mazury.
Musiało to wszystko sporo ważyć, bo moje solidne kombi jakoś dziwnie usiadło i zaczęło świecić po koronach drzew. Uświadamiali mi to, co jakiś czas kierowcy pojazdów jadących z naprzeciwka. Pośród tych wszystkich rzeczy były dwa spore toboły Gienia, mojego towarzysza na łódkę, który pojechał autokarem. Zamieniłem mojego wieloletniego wspólasa Jurka na Gienadija, bo Jerzyk musi przecież pracować! Po cholerę emerytowi tyle pieniędzy? Przecież, i on, i jego dorosłe już dzieci mają gdzie mieszkać i mają co jeść. Nieźle sobie wszyscy radzą i mógłby już wreszcie odpuścić. Kiedy on chce te ryby łapać? Z aniołkami? A może zbiera na jakiś solidny grobowiec?
Rano dopchnąłem jeszcze dwudziestolitrowe wiadro, aluminiowy garnek na bigos, czy, jak kto woli, do gotowania pościeli, worek psiego żarcia i parę innych drobiazgów. Spod bramy wróciłem po patelnię, bo Gienio – mój partner zażyczył sobie jajecznicę. Żeby nie marnować drogocennego czasu już na miejscu i nie szukać kretowisk, to w pierwszym napotkanym sklepie dobrałem dwa sporawe worki ziemi i kilka torebeczek tajnego zapachu. O prześwit do lustra wstecznego zbytnio nie dbałem, bo w pracy jeżdżę busem i radzę sobie na bocznych. Zakupy spożywcze zmuszony byłem położyć sobie na kolanach, że niby drożdżówkę zakąszę, że oranżadą popiję, że jajka pogniotę. Nie było gdzie tej reklamóweczki wepchnąć i tyle.
W godzinę dojechałem do trasy siekierkowskiej i skierowałem się na Żołnierską, gdzie od razu najechałem na zatwardzenie, korek znaczy. Nie przejąłem się zbytnio, bo poprosiłem kolegę mechanika, aby nabił mi klimę przy okazji naprawy. Pozamykałem okna i uruchomiłem ten diabelski wynalazek. Psiaki się uspokoiły i zamknęły paszcze, a jedyną niedogodnością w tym położeniu było ograniczenie palenia. Paląc w samochodzie zawsze uchylam szybę, a w tej sytuacji nie będę przecież wypuszczał przyjemnego chłodku w kosmos.
Szczęście nie trwało długo, bo po piętnastu minutach pluszaki powywalały swoje jęzory i uświadomiłem sobie, że tzw. czynnik chłodzący, za 120 zł  znalazł sobie jakieś wyjście. Awaryjne. Opuszczenie szyb we wszystkich oknach na niewiele się zdało, bo kubatura mojej niezawodnej fury była szczelnie wypełniona.
Do Nieporętu dotarliśmy w półtorej godziny i wtedy się wreszcie odkorkowało. Pułtusk, Różan, Ostrołęka i wyszliśmy na prostą. W Łodziskach, przed Dylewem zrobiliśmy sobie postój, przy tamie na strudze, gdzie z dziadkiem łapaliśmy rękami miętusy, a kiedy ruszyłem, to jechałem wolno i przez przymrużone oczy wypatrywałem konia, furmanki, klimatu …
Zniknął, lata temu, a pasące się gdzieniegdzie, na podzielonych krzywymi kołkami łączkach krowy przypominały, że to jeszcze Kurpiowszczyzna.  
Przemierzałem tę trasę dziesiątki razy w wakacje, dawno temu, na swoim Junaku. Wypad z Ostrołęki na Mazury, do Pasymia, pomimo niewielkiej, bo kilkudziesięciokilometrowej odległości był dla mnie zawsze wielkim przeżyciem. To było wielkie święto i szczęście niepojęte. Pomykałem tak sobie wtedy z rozdziawioną ze szczęścia paszczą i „wysypką wzruszeniową” na skórze. Na grzbiecie plecak z konserwą mielonki, bochenkiem chleba i przytroczona, niczym łuk wędka bambusowa, później ruski teleskop i pożyczony spinning „Germina”.
Boże, żebym ja miał wtedy ten sprzęt, co dzisiaj. Nigdy bym nie pomyślał, że będę wiózł na ryby tyle tego: cztery spinningi (do każdego kołowrotek + zapasowa szpula), dwie długachne wędki spławikowe, też z kołowrotkami, echosondę z gps- em, silnik, akumulator, kotwice, pudła przynęt sztucznych, jakieś tam tuby ze spławikami, podbieraki i inne pierdoły, że o przynętach i zanętach nie wspomnę. Worek pszenicy i drugi z kukurydzą, kuchenkę elektryczną, gary i sito do przesiewania.
Wtedy wystarczał słoik po dżemie na robaki i ciasto z herbatników. Ze stołówki „Na cyplu” wycyganiło się od pani kucharki parę kartofli i wystarczało, żeby sobie połapać.
Magia mazurskich jezior zawładnęła mną przed laty i trzyma do dziś. Mogłem tu spotkać ryby, których nie było, albo nie umiałem złapać w Narwi, nad którą się wychowałem. Wracałem tu za każdym razem po więcej.
Kadzidło, Myszyniec, Rozogi i już prawie na miejscu. Droga zajęła mi cztery i pół godziny. To tyle, ile jadę do Władysławowa.
Rozejrzawszy się, czy nie jestem obserwowany wypakowałem wstydliwie bambetle do domku i z marszu włączyłem kuchenkę. Musiałem się uwijać, bo do ugotowania miałem przecież sporo ziarna.
Pochodziłem chwilę z psami i zacząłem szukać łódki, aby jak najszybciej wyruszyć na rozpoznanie.
Miejsce do nęcenia to samo od paru już lat, na wprost ośrodka, tuż za spadem, na sześciu metrach.
Na miejscu byli już Darek, Grzesiek, Andrzej, Jacek, Maciek, Waldek, Robert, Piotrek i paru jeszcze chłopaków.
Pływadło wycyganiłem od Kotleta, który poszedł na zwałkę, bo zmęczyło go wielogodzinne testowanie cacuszka, które nabył drogą kupna, za koszmarne, jak dla mnie pieniądze. To echosonda wartości mojego niezawodnego samochodu.
Z drapieżnikiem na Zyzdroju, to zawsze było ciężko. Wynik trzeba uczciwie wypracować i podeprzeć się szczęściem. Jest mnóstwo ryb niewymiarowych i chcąć coś konkretnego złapać, to trzeba takich sporo przerzucić. Ja byłem spokojny, bo planowaliśmy z Gieniem stanąć w miejscu, gdzie on z synem mieli w zeszłym roku kilkanaście szczupaków, dwa wymiarowe i kilka takich prawie pod wymiar. Może te już podrosły?
Zapakowałem się i popłynąłem w to miejsce, by wykonać parę rzutów kontrolnych. Kontaktu nie uzyskałem, ale się zbytnio nie przejąłem, bo tylko Gienio wie, jak się tam należy ustawić. Kiedy przepływałem nad miejscem na spławik zobaczyłem na sondzie ciekawy zapis, więc spokojnie wróciłem do bazy, aby zająć się ziarnem i … psami. W końcu przyjechały tu odpocząć od wielkomiejskiego szumu i nie powinny siedzieć w zamknięciu.
Skurczybyki, w zamknięciu siedzieć wcale nie zamierzały i wzięły i powyskakiwały przez okno. Opowiedzieli mi sąsiedzi, że gdy tylko zniknąłem za krzakami, to te, jeden za drugim wymknęły się przez okno, ze znacznej wysokości i rozpoczęły radosne brykanie po ośrodku. Przywitały ekipę z autokaru i poszły po kominach. Zaczęło się wykradanie smakołyków z grilla i wyżeranie resztek ze śmietników.
Pozbawiony współczucia pozamykałem szczelnie okna i ukróciłem im swobodę. Zapakowałem Gienadija na łódkę i z pierwszym garem pojechaliśmy na naszą miejscówkę. Bliski kontakt (?!) z moim mentorem zawsze mnie wzrusza, taki przy kompletowaniu sprzętu, czy przynęt, a już szczególnie możliwość wspólnego wędkowania. Czuję się przy Nim jak uczniak i chłonę wszystkie jego uwagi.
Zajrzał Gienio w telewizor i pomruczał:
- mmmmm, może być.
Pomacał dno ciężarkiem, pocmokał i pokręcił siwą łepetyną:
- …. , nie za tęgo, za miękko.
Wyjaśniłem, że stoimy w punkcie „22”, który zgrał się idealnie z „21” sprzed roku i to w tym właśnie miejscu łapię od paru już lat z niezłym powodzeniem. Bardzo mi ulżyło, kiedy Mistrz zgodził się i pozwolił rozsiać wokół łódki zawartość aluminiowego gara do gotowania bielizny.
Wróciliśmy na brzeg pełni optymizmu na te, czekające nas dwa dni mazurskiego wędkowania. Odwiedzanie kolejnych domków, witanie się z kolegami i rozmowy, to rytuał na takich wyjazdach. Ludzie dzielą się spostrzeżeniami, opowiadają swoje przygody, pokazują sprzęt i zdjęcia trofeów. Jest, po prostu pięknie! Jesteśmy szczęśliwi, jak małe dzieci pośród grupy rówieśników podczas wypadu do lasu, czy do kina.
Najważniejsze, że pomimo sportowej rywalizacji, nie ma w nas zawiści, złego życzenia i wywyższania się, mądrzenia. Jesteśmy emocjonalnie związani i życzliwi względem siebie. Cały ten klimat potęgują duchy śmierdzącego stęchlizną popeerlowskiego ośrodka wypoczynkowego „Na cyplu”, który niewiele zmienił się od czasów powstania. Nie listopadowego, tylko zbudowania. Ubyło kranów nad korytem „umywalni” pośrodku skupiska domków, odpadają stopnie schodów, przerdzewiało czerwone wiadro przeciwpożarowe i spróchniał drzewiec od bosaka. Łódki z każdym rokiem coraz bardziej przeciekają, a ajent staje się coraz bardziej żarłoczny.
Zapomniałem zabrać przygotowaną przed wyprawą słoninkę do obiecanej Mistrzowi jajecznicy, ale wyratował mnie Michał – Kapitan i przyniósł opakowanie pysznego boczusia. Wzbogaciłem to jeszcze pętkiem skrojonej kiełbaski. Zgodnie z umową czekałem na Gienia z patelnią dymiącej, pysznej jajecznicy za piętnaście piąta i smarowałem chlebek masełkiem, takim bez dodatków. Nieopodal zebrała się już grupa uczestników na odprawę przed zawodami spinningowymi, a Mistrza nie było. Poczekałem jeszcze chwilkę i sam rozpocząłem ucztę. Podniosłą chwilę potęgował zapaszek świeżo zalanej kawki rozpuszczalnej z mleczkiem. Taka najlepsza jest przecież na poranne wypróżnienie i do pierwszego cygareta. Pomyślałem, że kompan nie głodny, albo zbytnio się na noc zbrowarował i już chciałem rozczęstować frykasy pośród swoje futrzaki, kiedy nadszedł Michał i zeżarł połówkę porcji dla Gienia przygotowanej.
Jak się za chwilę okazało, to towarzysze z domku „44” Włodek i Sylwek nie obudzili mi wspólnika i ten najnormalniej zaspał.
Wszystko się szczęśliwie skończyło, bo pojedliśmy, pyszną kawkę wypiliśmy i zdążyliśmy na sędziowską odprawę. Zdążyliśmy też do kibelka. Koledzy wędkarze doskonale wiedzą, jak ważne to jest przed każdym rejsem.
Każdemu pakowaniu łódki towarzyszy zawsze dreszczyk emocji. Gieniowi towarzyszył dodatkowo dreszczyk w dłoniach, po wczorajszej biesiadzie ze smolinosami z domku. Takie drżenia dodatkowo uatrakcyjniają pracę przynęty. Każdą niedogodność, czy przeciwność przerabialiśmy na pozytyw.
Na pożyczonym od Piotrka ze sklepu motoryzacyjnego, z Belgradzkiej silniku i wycyganionym od Przemka – mechanika, z Raszyna akumulatorze „BMW” zapłynęliśmy na łowisko w dwa cygarety.
Praktycznie, to sonda była niepotrzebna, bo Mistrzu doskonale wiedział, gdzie zębate stoją i pod jakim kątem należy im przynętę zapodać.
Rozpoczęliśmy metodyczne obławianie „bankówki”, wachlarzykiem, jak to zwykle z Gieniem. W drugim, albo trzecim rzucie zatrzęsło łódką – to wspólnik dokonał pustego zacięcia. Obejrzał sam, a potem pokazał i mnie ślady zębów na gumie.
- Będzie dobrze – zawtórowaliśmy i wróciliśmy do penetracji (?!) łowiska.
W następnej godzinie zatrzęsło łódką jeszcze ze trzy razy, ale ja kontaktu nie doświadczyłem. Odłożyłem na chwilę wędkę i skupiłem się na podglądaniu poczynań Mistrza. Jego opad różnił się od mojego tym, że pozostawiał na wodzie luźną plecionkę i reagował na przesuw tejże, a ja tradycyjnie z uniesioną szczytówką i jednym stykiem linki z wodą. Spróbowałem i tego sposobu, ale bez skutku. Kiedy Gienio zaciął kolejny raz na pusto, to zastosowałem metodę „słonie lubią fistaszki” i lżejszym spinningiem usiłowałem sprowokować lecące sobie w ch.ja paszczury.
Trafiłem dwa wyblakłe, takie bez pasków okonki i nic poza tym.
Z pudła „Plano” wyciągałem coraz to nowe przynęty i uzbroiłem trzeci spinning, ale już z żyłką – dobry na mniejszego woblera, ewentualnie, obrotówkę. Nic się nie zadziało. Kiedy zapytałem, czy aby nie powinniśmy zmienić miejscówki, to zebrałem opierdol, że jestem niecierpliwy, a tylko tak możemy te cwaniaczki przechytrzyć.
Minęła połowa czasu, a my bez ryby. W końcu Gienio dał się przekonać i popłynęliśmy dalej. Zmobilizowało nas też Prezesostwo: Justyna z Darkiem, którzy kręcili się z już przytroczonymi do łódki szczupakami. Stojący nieopodal Andrzej z Jackiem też mieli brania, ale w efekcie AS wyciągnął raptem dwa niewymiarowe szczupaki.
Dalej spotkaliśmy katamaran z dwóch splecionych łodzi. To Darek, Michał, Grzesiek i Piotrek onanizowali się przy kosmicznym wynalazku tego pierwszego i raz po raz wznosili toast, żeby urządzonko się nie rozeschło. Ryb, czy brań chociażby u nich nie zaobserwowaliśmy.
Kiedy pogoda się lekko zmieniła i powiał wiaterek, to wróciliśmy na pierwsze miejsce, by spróbować w innych, lepszych warunkach. Ja, odłożyłem gumy, wahadłówki i obrotówki, i sięgnąłem do przegródki, gdzie leżały świeżo wyjęte z pudełek, dziewicze woblery od Mikołaja. W rękę wpadł pomarańczowo – błękitny łamaniec Rapali. Zaczepiłem cacko i już w drugim rzucie miałem pobicie. Wyciągnąłem 40 cm szczupaczka. Żeby dzieciaka nie osłabić i nie tarmosić w łódce, postanowiłem, że odhaczę go w wodzie. Sięgałem po szczypce i rozdziawiacz, kiedy ten zaczął się silnie wierzgać na krótkiej plecionce i spadł do wody. Patrzę, a tu agrafka rozpięta! Dupa! Cholera, nie dość, że straciłem kilera, to jeszcze wziąłem i uśmierciłem podrostka, bo mało prawdopodobne, aby się uwolnił z dwóch grotów na różnych kotwicach.
Gienio szarpnął jeszcze łódką ze dwa razy i pora była wracać. Bez ryby.
Patryk Szaniawski – sympatyczny młodzieniec, nie dość, że ograł własnego ojca, Marka, to jeszcze i nas wszystkich, bo przywiózł sędziemu ponad 60 cm szczupaka i dwa okonie, Prezes z żoną stanęli na niższych stopniach podium ze swoimi szczupakami, spychając Bogusia Różyckiego nieco niżej. Ośmiu uczestników naszych zawodów złapało wymiarowe ryby. Czy to zły wynik? I tak, i nie, bo przed dwoma tygodniami na Narwi, w Strzyżach było chyba trochę gorzej. Szczupak był raptem jeden, podparty okoniem – znowu Prezes i kilka wymęczonych okoni podzielonych pośród nielicznych.
Kolejny garnek z ziarnem dochodził „na wolnym ogniu”, a my z Gienadijem szykowaliśmy się do ostatecznej rozgrywki.  
Że ogramy kolegów, to było oczywiste, ale jak podzielić wygraną pomiędzy siebie?
- Drugi weźmie puchar za największą rybę i będzie sprawiedliwie – zgodnie rozdysponowaliśmy nagrody.
Nakarmiliśmy po raz kolejny „nasze” ryby i poszliśmy spokojnie na „wieczorek zapoznawczy” do grill chaty. Na wejściu, aż dech zaparło z wrażenia! Na wielkiej desce leżało pięknie przystrojone prosię, obok obszerne misy z surówkami, świeży chlebek i wyborny sos chrzanowy. To piękny widok dla zgłodniałych wędkarzy, którzy cały dzień spędzili na łódkach, bo wiemy doskonale, jak woda wyciąga siły z człowieka. Po prawej stała beczka piwa i duży wybór napojów bezalkoholowych.
Nad prosiaczkiem stał Adaś z wielkim nożem i sprawnie dzielił. Z życzliwym uśmiechem zarzucał na talerze solidne porcje pysznego mięska.
A kiedy już zaspokoiliśmy pierwszy głód, to ludzie pozbijali się w niewielkie grupki i rozpoczęły się mniej, lub bardziej burzliwe dyskusje. Tematy wyłącznie wędkarskie, bez polityki!
Najwięcej słuchaczy skupiło się wokół Darka – Kotleta, który zaintonował – „ Nie płacz Ewka” , by płynnie przejść na - … „ nie wierz nigdy kobiecie”.
Zawtórowały mu basy: Grześka, Michała i Piotrka. Do kwartetu ba(la)sów dołączyła Justyna ze swoim metalicznym mezzosopranem i zabawa rozkręciła się na całego. Adaś, kiedy nakarmił już towarzystwo, to zajął się ogniem i dokładał do pieca, aż się zrobiło bardzo gorąco. Gdyby nie wielki, okrągły ruszt nad paleniskiem, który ograniczał coraz wyższe płomienie, to w przyszłym roku spotkalibyśmy się pewnie pod gołym niebem.
Wtedy na scenę wkroczył Darek – Mamrot, który przekąsił małe co, nieco i zapił browarem. Zaczął wspominać piękne, rybne czasy i kolegów z tamtych lat, drużynę muszkarzy z Mazowsza, z którą ogrywał specjalistów z Podkarpacia, producentów niezapomnianych przynęt: obecnego z nami Gienia, Gębskiego i Gębalę. Skromnie, mało mówił o swoich woblerach, a w tamtych latach produkował ich najwięcej, bo 1500! miesięcznie. I były to bardzo łowne cacuszka. Mieszkał wtedy w Bieszczadach, praktycznie nad wodą, więc żył jak pączuś w maśle, bo robił to, co kochał - łowił ryby i utrzymywał się z pasji. Kiedy rozkręcił się już na dobre, to wyskoczył na środek i dał niezapomniany popis techniki wysnuwania sznura muchowego. Wił się, jak piskorz, z łokciem przy boku, pracował tylko nadgarstkiem: machał i machał, aż „wysnuł” całe 20 metrów linki, zarzucił i po chwili zaciął (chyba kardynała). Holował długo, nie spieszył się i dał mu pochodzić pomiędzy ławkami biesiadujących. Potem ucałował rybę, uwolnił i zmęczony poszedł do koncertujących.
Dwudziestolitrowe wiadro na ziarno napełniłem resztkami z „pańskiego stołu”, nakarmiłem psy i poszedłem spać. Rano nakarmiłem psy, kawka z mlekiem, defekacja i zaniosłem przygotowany wieczorem sprzęt do łódki. Czekał już na mnie kompan, Gienadij. Dzisiaj, to już bez silnika, tylko: dwie tarcze hamulcowe od karetki z siedmiometrowymi linkami, echosonda, dwie siatki, dwa podbieraki, dwa pojemniki z „podsypką”, torby z prowiantem i piciem, dwa pudełka z akcesoriami, nocnik – wylewaczka, dwie puszki po piwie, jako popielniczki.
Zapiszczał alarm przybycia, Gienio wsunął ostrożnie do wody kotwicę dziobową, a kiedy łódka się ustawiła, to bezszelestnie opuściłem i ja swoją.
Rozłożyliśmy wędki i podbieraki, opuściliśmy siatki, wsypaliśmy po garsteczce i się zaczęło. Oczekiwanie. Piętnaście minut i nic, więc wygrzebałem z pudełka dwa wypychacze, mniejszy i większy i ułożyłem „pod ręką” na ławeczce. Minęło kolejne piętnaście minut i nic. Wzmógł się wiatr, a spławiki zaczęły dziwnie dryfować w przeciwnym kierunku. Wymieniliśmy się spojrzeniami. – To chyba prąd, bo ciągnie, jak na rzece?
Ustaliliśmy, że to po nocnych opadach otworzyli tamę na Krutyni, a my jesteśmy od tego miejsca jakieś 200 – 300 metrów.
Minęła godzina, a my bez dotknięcia. Żeby nie marnować czasu, to nakręciłem sobie cygaretów na zapas i przekąsiłem kanapkę.
- Jak mają brać jakieś niedomiarki, czy ukleje, to i lepiej, że nic się nie dzieje, bo my przecież czekamy na konkretne sztuki, które nie są aż tak wyrywne. Dorzuciliśmy po dwie garsteczki.
Po półtorej godzinie Gienio zaciął bladą, niewybarwioną płoteczkę wielkości palca środkowego, a ja dalej bez kontaktu. Nie wytrzymałem i włączyłem sondę. Włożyłem przetwornik do wody i wolno, niczym peryskopem spenetrowałem łowisko. Chmurki i większe łuki stały w pół wody. (??)
-Pojadły, czy co, bo jakieś niechętne? Pomajstrowałem z gruntem, dołożyłem garsteczkę i po pół godzinie złapałem smukłą płoteczkę, 13,5 cm długości. Dorzuciliśmy po garści i dalej nic. Ludzie na wodzie zaczęli się nerwowo kręcić i zmieniać łowiska: para prezesowska przepływała z jedną rybą, Michał i Piotrek, którzy wybrali się na wzdręgi z torbą suchych bułek, też szukali innego miejsca. Przepłynął też samotny Adaś z nietęgą miną. My staliśmy wytrwale i dorzucaliśmy po garsteczce, aż do wyczerpania pojemniczków. Spenetrowałem ponownie łowisko, co robię niechętnie.
(??!!) – Pusto, plaża! Odpłynęły.
Gienio zaciął ostro i byłem świadkiem, jak bat wygiął się konkretnie.
- Ściana! …. i pusto.
Pół godziny przed końcem zwinęliśmy sprzęt i w cichości spłynęliśmy do przystani.
- Je.ać te Mazury, to ku.as (ajent ośrodka), nasram mu do tej dziurawej łódki i więcej tu nie przyjadę! – ulżyłem sobie. Gienio milczał. Był jakiś, taki przetrącony. Nie zagadywałem.
Dobiliśmy do brzegu i kompan zniknął między domkami. Ja wypuściłem psy i rozsiadłem się na połamanych schodkach domku tuż za sędziami Rysiem i Robertem. Zainstalowali oni wagę i czekali na spływających wędkarzy.
Uruchomiłem się już na dobre i zacząłem pomstować: - Dupa, kicha, beznadzieja, je.ane bezrybie, kupa oszustów i naciągaczy!
Siedziałem tak, nadęty, niczym żuczek – odorek z Pszczółki Mai i złorzeczyłem: - Pora odpuścić już te Mazury, bo tutaj ch.j nocuje i na tym cholernym Zyzdroju trzyma nas jedynie ilość tych przeklętych, dziurawych łódek. Do sędziego podeszła kolejna para. To Jacek i Andrzej, którzy regularnie łapią ryby i na każdej praktycznie imprezie zajmują czołowe miejsca. Przegięcie! Ich pięć, czy sześć bladych rybek, można by z łatwością wsadzić do jednej, niedużej konserwy. Bez upychania!
Zza krzaków wyłonił się Boguś. To ten, którego Justyna zepchnęła wczoraj z podium swoim nieco dłuższym szczupakiem. Ki ch.j? Z siaty wysypał do sędziowskiego wiadra przeszło 2600 gramów! Fart, czy przypadek?
Jacka Patrzykowskiego zważyli na 1720. Powoli milkłem ze swoimi przekleństwami, bo wsadziłem kij w mrowisko, a tu takie jaja.
Robert Kraśniewski złapał 1410, a ściemniacz Adaś Radomski 1540 g. Skuczybyk nie dał poznać, że namierzył gniazdo! Po chwili pojawili się przy wadze Patryk Szaniawski (2850) i Hubert Dobrzyński – strażnik. Huberta siata wyglądała najokazalej – 5750 gramów! Czapki z głów! Że niby psy połapać, że trzeba się pakować i … cichłem, cichłem, coś tam pomamrotałem i odszedłem niepyszny. Czy, aby na pewno Mazury się pokończyły? Czy to tylko moja niemoc? Pakując klamoty czułem się, jak popierdółka. Poszedłem się wykąpać i ogolić, żeby nie popsuć chłopakom rodzinnej fotografii. I już się uruchamiałem, że nie ma ciepłej wody i słałem ostre joby, kiedy z prysznica poleciał ukrop i omal nie poparzył mi tej niewyparzonej gęby.
Grono osób z dyplomami, na zdjęciu zbiorowym, to także zwycięzcy ze Strzyży: Darek Stefanek (szczupak + okoń), Michał Dąbrowski (9 okoni), Rafał Kraśniewski (7 okoni), Andrzej Stencel, Darek Kotela. Zabrakło Artura Gagatka, który też wywalczył na Narwi dyplom.
Bezapelacyjnym triumfatorem naszych zawodów wyjazdowych został Patryk Szaniawski i to on dostał przechodni puchar im. Naszego Niezapomnianego Jurka Jarosza. Nazwisko Patryka będzie wygrawerowane na przechodnim, a miniaturę, z nazwiskiem i imieniem dostanie na własność przy następnej okazji. Boguś Różycki zajął drugie miejsce, bo na spinningu był czwarty, a na spławiku trzeci.
Prezes zapomniał powiedzieć, że jedyna ryba, którą złapał, to okazały leszcz – 1185 gramów ważący. To największa ryba zawodów spławikowych. W spinningu szczupły 64,5, też Prezes. A kto na Strzyżach? Też Prezes! Z jedynym, najdłuższym, przeszło 60 cm paszczurem.
Dziękuję wszystkim kolegom za stworzenie niezapomnianej atmosfery na wyjeździe, sędziom Rysiowi i Robertowi, mojemu kompanowi z łódki – Gieniowi, bajarzowi Mamrotowi i administratorowi ośrodka „Na cyplu” (….)          

      
 
 

 


4.5
Oceń
(16 głosów)

 

Pożegnanie Mazur, czyli koniec ściemy. - opinie i komentarze

piotr 0206piotr 0206
+1
Mam kol.w Giżycku mówi że chętnie by mnie zaprosił ale niema ryb.Trzydzieści lat temu to mówi że ryby było w bród,teraz tylko drobnica.Gospodarka polega robieniu kasy.Nikt nie myśli o zarybianiu. (2016-06-18 17:17)
rysiek38rysiek38
+2
Skądś to znam -siedem razy z rzędu w czolówce na zawodach i zawody jubileuszowe ,,,25 miejsc nagrodzonych,łowisko znam perfekcyjnie jestem pewniakiem i ZERO ani brania :-) Fajny artykulik ! (2016-06-18 22:11)
StachuStachu
0
Piotrze, zgadzamy się wszyscy, że jest ogólna mizeria, ale pokonanie rywali w takich warunkach, wręcz ich zdeklasowanie, to jest dopiero mistrzostwo. Rysiu, który to przeżył, też zastanawiał się pewnie: "tradycjonalizm kontra rozwiązania pionierskie"? Pozdrawiam (2016-06-22 00:06)

skomentuj ten artykuł