Kiełbie we łbie

/ 9 komentarzy / 5 zdjęć




  • konto usunięte




Ranek był mglisty i nieprzyjemny jak mało kiedy. Ludzie spieszący do pracy sprawiali wrażenie, jakby szli na katorgę. Mijali się bez słowa patrząc pod nogi. Wszystko było pogrążone w gęstej jak mleko mgle, która rozświetlona żółtym światłem latarni, zdawała się trwać w kompletnym bezruchu. Na twarzy czuło się chłodną wilgoć oparu. Szedłem do garażu i zastanawiałem się, co też przynieść może taki bezsensownie zaczynający się dzień. Miałem do pokonania jakieś dwieście metrów, a czułem się, jakbym miał przed sobą pięć kilometrów marszu.
Jakoś jednak doczłapałem do mojego blaszaka i z mieszanymi uczuciami zapakowałem sprzęt do samochodu.
Jechałem bardzo powoli, bo szyby w mojej bryczce niemiłosiernie były zaparowane i choć klimatyzacja jest w tym aucie dość wydajna, to nie nadążała niwelować osadzającej się wilgoci. Światła grzęzły w nieprzebytej bieli.
Trasa wiodąca pod dom mojego przyjaciela Mirasa, którą przejechać można w sprzyjających warunkach w jakieś dziesięć minut, okazała się prawie trzy razy dłuższa. Szczerze mówiąc miałem już na wstępie serdecznie dość tej wyprawy.
Miras tym razem czekał na mnie zniecierpliwiony. Było to o tyle dziwnym zjawiskiem, że człek ów zawsze ma na wszystko czas, i to ja zawsze czekam, aż się gościu splecie. Cóż, widać jechałem tak długo, że zdążył się przygotować na czas. Kiedy wysiadłem z auta, Miras przywitał mnie przeciągłym - Noooooooo! Po czym bez słowa powrzucał do bagażnika swoje fanty. Zanim trzasnęliśmy drzwiami, usłyszałem jeszcze jak Grażyna (żona Kol. Mirasa) usiłuje nam uświadomić, że nam się we łbach poprzewracało. Cóż, chyba miała rację zważywszy panujące warunki pogodowe. Miras pokręcił głową i rzekł:
- No i czego się ona czepia? Pogoda jak ta lala, cieplutko, suchutko…. Będzie się działo przyjacielu! Oj będzie się działo!
Odparłem bez przekonania:
- Taaaa, będzie się działo. Katar nas dopadnie, a zamiast ryby to tylko jakie grypsko do chałupy przytargamy.
Mirek z oburzeniem stwierdził:
- No co ty? Poważnie tak myślisz? Ja tam jestem pewien, że tym razem nam się poszczęści.
No to pojechaliśmy.
Kiedy dotarliśmy wreszcie nad rzekę, mgła jeszcze się nie rozpłynęła. Choć od góry było widać, że się rozjaśnia, było jeszcze raczej zbyt ciemno, by się pchać przez krzaki. W tym miejscu nie da się dojechać do samej rzeki, bo z tej strony Odry są same pola i zarośla, a moje auto to nie terenówka. Trzeba było z całym majdanem przejść jakieś trzysta metrów. No tak, przejść ten kawałek to nie problem, ale kiedy się widzi co się ma pod stopami, a ta mgła….. Ech! Nie było wyjścia. Pozbieraliśmy zabawki i ruszyliśmy w wilgotną czeluść mgły.
Szliśmy najpierw obok siebie, ale wąska miedza zmusiła nas w końcu do zmiany szyku. Trawa była mokra i dawno nie koszona, zatem nogawki naszych spodni kompletnie się napiły wody. Buty miałem ciężkie, bo choć napuszczone tłuszczem chłonęły tę wilgoć jak gąbka. No co mam poradzić, jak panicznie nienawidzę nosić gumowców? Miras miał jeszcze lepiej, bo wybrał się w trasę w zwykłym, sportowym obuwiu.
Co kilka kroków z lepkiej przestrzeni dochodziły do moich uszu przekleństwa. Nogi ześlizgiwały się z mokrej miedzy, a po każdym takim poślizgu stopa trafiała na zaorany grunt. Rozmiękła ziemia kleiła się do podeszwy i po powrocie na miedzę zachowywała się jak deskorolka.
Miras ryczał z wściekłości:
- No jasna cholera! Miało być tak pięknie! Za chwilę rypnę tymi gratami w trzy diabły i wracam!
Właśnie się zbierałem z podłoża, bo całym ciałem skomunikowałem się z pasem startowym, tak mnie ta glina na miedzy przewiozła, więc też nie pozostałem dłużny i skomentowałem zaistniałą sytuację:
- A kto się kurna tak cieszył, ze cieplutko i sucho jak u Bozi za piecem?! Trza nam było brnąć w ten syf? Zamiast sobie na Rogalu na leszczyki zapolować?!
Odburknął coś niezrozumiale i szliśmy dalej. Po stu pięćdziesięciu metrach mordęgi doczołgaliśmy się do pasa gęstych zarośli. Noooo, połowa trasy za nami, więc trochę nabrałem werwy, ale mój animusz opadł jak ręką odjął, kiedy tylko wkroczyliśmy w tę gęstwinę.
Teraz nie widziałem już kompletnie nic. Sprzęt czepiał się jeżyn, nogawki i rękawy też, a pędy ohydnych krzaczorów smagały mnie po twarzy ilekroć Miras się o coś zaczepił. Dobrze, że to miejsce jest oddalone od cywilizacji, bo ryczałem jak ranne zwierzę.
Po kilkunastu minutach udało nam się sforsować tę paskudną palisadę. No i całe szczęście, bo miałem już tego serdecznie dość.
Staliśmy na szczycie wysokiej na osiem metrów skarpy. Widok, jaki ukazał się naszym oczom przechodził ludzkie pojęcie.
Stałem jak zaczarowany i upajałem się tym widokiem. Mgła po naszej stronie rzeki zatrzymała się na gęstych krzakach. Teraz już biliśmy poza jej zasięgiem, ale ściana mgły wciąż trwała w paśmie zarośli za naszymi plecami. Z drugiej strony koryta rzeki, nie było żadnych większych zarośli. Tam, mglisty opar łagodną kaskadą wlewał się do koryta. Uwięziona mgła falowała jak gęsta galareta dosięgając prawie naszych stóp. Wyglądało to tak, jakby będąc w górach, znalazł się człowiek powyżej warstwy chmur. Miałem wrażenie, że jeśli tylko odważę się zrobić krok naprzód, będę mógł przejść po tym falującym dywanie na drugą stronę rzeki. Coś takiego widywałem jedynie w baśniach filmowych. Boże! Jak ja żałuję, że nie miałem wtedy aparatu! Choćbym nie wiem jakich używał słów i miał nie wiem jaki talent literacki, nie oddam nigdy słowami jak bajecznie to wyglądało. Budził się dzień, a co za tym idzie i samo powietrze zaczynało się ruszać z miejsca. Delikatne ruchy wiatru wprowadzały chmury u naszych stóp w melancholijny taniec. Mgła kołysała się spokojnie, jak miliard ton waniliowego budyniu. Raz po raz z powierzchni oparu usiłowały się uwolnić zjawy, które majestatycznie sunęły ku nam, by nas osaczyć, a po chwili znikały rozpływając się w powietrzu. Usiadłem na mokrym pieńku i pochłaniałem ten czar, jakby od tego zależało moje życie. Wdychałem wilgotne, jeszcze chłodne powietrze i nie chciałem się nigdzie ruszyć. Wiecie jak to jest, kiedy cisza wyzwala myśli człowieka? Czujecie czasem coś takiego, że dusza w człowieku drży z zachwytu? Dla tych chwil mogę przejść niejedną męczarnię. To właśnie ta magia powoduje, że każda wyprawa na ryby jest wyjątkowa. To właśnie takie momenty coraz bardziej wiążą mnie z moim hobby.
Siedząc tak i dumając, postanowiłem nie schodzić w dół, do chwili, aż całun mgły zacznie znikać. Zaproponowałem Mirasowi, by zaczekać, a ten bez protestów zgodził się na to. Nalaliśmy sobie po kubeczku gorącej, aromatycznej kawy i oddaliśmy się kontemplacji zjawiska.
Cała przyjemność trwała może z pół godziny. Pojawiło się słońce i bajeczne tumany zaczęły znikać. Pozbieraliśmy więc fanty i podając jeden drugiemu, opuściliśmy je na dół.
Lato tego roku nie było jakimś specjalnie pięknym latem. Powodzie spowodowały, że rzeka zmieniła swoje oblicze. Pojawiły się nowe mielizny, skarpy były bardziej strome niż rok temu, tam gdzie były zastoiska pojawiły się warkocze, a tam gdzie szumiały spienione wody, pojawiły się jakieś pnie i konary. Byliśmy po zewnętrznej stronie zakola rzeki. Na nasze szczęście osuwająca się skarpa utworzyła w samym dole rodzaj żwirowej łachy. To ona była naszym celem. Porozstawialiśmy fotele, powbijaliśmy podpórki, co nie było łatwe ze względu na wszechobecne kamienie i poczyniliśmy wpisy do rejestru połowu. Teraz byliśmy wreszcie u celu.
Kiedy ostatnie strzępy mgły wreszcie opadły, a słońce rozświetliło koryto rzeki, moja stara wędka którą odziedziczyłem po teściu zaczęła drgać. Stary kijaszek wykonany z włókien szklanych który został wyprodukowany w Związku Radzieckim, nadaje się do połowów rzecznych w wyjątkowo trudnych warunkach. Sześć metrów długości, przelotki ze stali chromowanej i ciężar tej wędki to doprawdy świadectwo minionej epoki. Ale moc, którą posiada to wędzisko, jest czymś, czego nie kupi się płacąc „Master Card”. Kij ten pracuje tak wyśmienicie, że uwielbiam na niego łowić. Szczególne zaś walory wykazuje właśnie na rzece. Tak więc ów kijaszek zaczął wesoło podrygiwać. Patrzyłem na ruchy szczytówki ale nie zacinałem. Czekałem, bo choć szczytówka podrygiwała, kij stał spokojnie nie wykazując ugięcia. Wreszcie po dłuższej chwili szarpnąłem za wędzisko i zacząłem zwijać. Od razu kij wygiął się w łuk i poczułem pokaźny opór. Nie było jednak żadnej wielkiej walki, a tylko dziwne szarpnięcia i momenty luzowania. Miras z uwagą śledził moje poczynania. Wreszcie nie wytrzymał i zagadnął:
-Co żeś tam brachu powiesił? Ta wędka się tak gnie, że chyba zaraz pęknie!
Popatrzyłem na niego z dezaprobatą i odparłem:
-Taaa. Ty się śmiej. Ale jeden zero dla mnie. Zanim coś zahaczysz, powstrzymaj się przed komentarzami.
Pokręciłem trochę korbką równie muzealnego kołowrotka co mój słynny kijaszek i po chwili lądowałem ogromnego, potężnego, wielkiego jak sami diabli, narowistego, walecznego i bardziej zajebiście zajebistego niż Misiek Koterski….. Kiełbia.
Przepraszam za to niecenzuralne porównanie, ale swołocz miała w pysku taki hak, że klękajcie narody. Rosówa która wisiała na rzeczonym haku, była pięć razy większa od mojej zdobyczy, co mój Przyjaciel skwitował powalającym rechotem:
- Hehe, ale ci się trafiło! No brawo, brawo, se to do domu weź i na ścianie łeb wyeksponuj. Taaaaaaka ryba!
Trochę mnie te słowa ubodły, więc odparowałem bez namysłu:
-Tak. Chyba twój łeb se wyeksponuję złośliwcze.
Miras rechotał jak żaba na godach, a mnie zalewała krew.
-Co on taki wesoły kurna! Myślałem sobie po cichu.
Uwolniłem potwora z haczyka i zmieniłem przynętę. Tym razem na haku zawisły cztery pokaźnych rozmiarów pijawy. Rozległo się spektakularne plums i stupięćdziesięciogramowy ciężarek osiadł na dnie. Znów nastała sielanka. Rozwaliłem się w fotelu i przymknąłem oczy.
Długo czekać nie musiałem. Dzwoneczek zadryńdał wesoło i znów popatrzyłem na szczytówkę. Znów to samo? Kij niewzruszenie stał prosty jak słup. Dałem spokój wędce i machnąłem ręką. Miras widząc moje zwątpienie znów zarechotał :
-No ładnie! Ma kolega dzisiaj dobry dzień.
Po czym zrobił głupią minę jak Gustlik w Pancernych jak się pytał Janka o te rękawice z Jenota, co to je Janek Lidce podarował i dodał:
-Już żeś jednego takigo wytrgoł…. Mosz drugigo?
Ręce mi opadły i z rezygnacją podjąłem kij. Znów ta sama sekwencja ruchów i znów lądowanie potwora. Miras miał rację, to znowu był kiełb, tyle że większy o centymetr od tego pierwszego.
Radości mego Kolegi nie było końca. Zanosił się ze śmiechu i co rusz rzucał luźne stwierdzenia, niby nie związane z tematem, ale jednak denerwujące. Poklepałem go po ramieniu i skwitowałem jego wesołość:
-Jak by nie było, mosz synek dwie do zadku! I zarechotałem serdecznie.
Teraz nastąpiła dłuższa chwila spokoju. Moja wędka kiwała się leciutko pokonując siłę nurtu. Po upływie pół godziny, Miras poderwał się na równe nogi i zaciął tak zamaszyście, że aż jęknąłem ze strachu. Kij ugiął się znacznie i Mirek podjął hol. Ryba chodziła zakosami i sprawiała wrażenie dość dużej sztuki. Kręcił korbką z duma patrząc na moje grymasy. Wreszcie postanowiłem pomóc Koledze i ruszyłem na odsiecz z podbierakiem.
Kidy już miałem włożyć podbierak do wody, ryba wyskoczyła nad powierzchnię i z impetem poleciała za nasze plecy.
Proszę Państwa! Jakiż musiał być w tym momencie wyraz mojej facjaty! Poczułem jak mi się robi ciepło i parsknąłem śmiechem, że aż musiałem usiąść by nie wywinąć orła. Miras siedząc na piasku sprawiał wrażenie jakby mu kto kopa zasadził. Zwijałem się ze śmiechu i jąkając się usiłowałem podsumować sytuację:
-Uuuuuu ha, ha, ha! Cześ Rex! U ha, ha,ha! No to ci synek gratuluja! Mosz jedna, ale lepszo! Latająco! He, he, he.
Kiełb latający pokaźnych rozmiarów wrócił do wody, a ja pocieszałem Mirka:
- Nooo, nie przejmuj się. Ja Ci to uznaję jako hol za dwa punkty, bo żeś w końcu za jednym razem dwie ryby wytargał. Kiełbia i latającą.
Tym razem również Miras eksplodował salwą śmiechu.
Przez cały dzień łowiliśmy same okazy. To ja, to Miras na przemian holowaliśmy kiełbie. Tak się dziś zastanawiam, że pewnie udało nam się pojmać limit tych rybek. Cały czas kombinowaliśmy z przynętami. Zakładaliśmy na hak różne cuda, ale za każdym razem zdobyczą okazywał się kiełb.
Kiedy było już dobrze pod wieczór udało mi się zapiąć brzanę. Nic wielkiego, bo miała tylko czterdzieści jeden centymetrów, ale wynagrodziła mi użeranie się z kiełbiami. Ta ryba ma w sobie coś. Walczy jak szalona, skacze, odchodzi, odpuszcza, kosi nurt. Ubawiłem się przy niej setnie. Szkoda tylko, że zbyt długo trwała ta zabawa, bo ryba była dokładnie wyczerpana walką. Potrzymałem ją chwilę w podbieraku aż zaczęła dochodzić do siebie, a potem nie wyjmując jej z wody przetransportowałem ja kawałek dalej, by uwolnić ją na zastoisku, by nie musiała od razu męczyć się w dość silnym nurcie. Miras przyznał mi laur pierwszeństwa za ten ciekawy hol. Siedzieliśmy tak jeszcze z godzinę. Wtedy Mirek zaczął holować kolejnego kiełbia. Bez zainteresowania obserwowałem jego poczynania, bo już miałem dość tych wszędobylskich rybek. Kiedy kiełb dostał się już w spokojniejszy nurt, nagle przymurował. Hamulec zaterkotał przeciągle a Miras zbaraniał. Uniosłem głowę z zaciekawieniem spoglądając na wodę. Mój Kolega odpuścił nieco i spojrzał na mnie pytająco, a ja wzruszyłem ramionami na znak ze nie kumam o co chodzi.
Znów zaterkotał hamulec. Mirek podkręcił nieco pokrętło i podjął hol. Wędzisko potężnie się uginało. To w lewo, to w prawo, to znów od wędki. Teraz już stałem koło Kolegi Mirasa z podbierakiem, bo miałem świadomość, że to nie jest zwykła jazda. Kiedy ryba była już około sześciu metrów od nas, jej cętkowane ciało ukazało nam się w całej okazałości. Już wiedzieliśmy co zaszło. Zapytałem:
- Kurde Miras co tam masz za przypon?! To szczupły pobił na kiełbia. Zetnie Ci sznurek i po ptakach!
Ale Miras spokojnie pociągnął rybę do brzegu.
Siedemdziesiąt dwa centymetry cętkowanego kaczodzioba. Ładna ryba. Dzięki przyponowi z dość grubej plecionki udało się go wydostać z mętnego nurtu. Był to już koniec naszego wędkowania, a dawno nie było okazji zasiąść w ogródku z dobrym browarem i gitarą, zatem nasz kaczodzioby skończył na patelni jako składnik mojego słynnego już w okolicy przepisu.
Następnego wieczoru zasiedliśmy przy ogniu, gitara brzmiała, kobiety się śmiały, piwo smakowało, a dusza naszej ofiary wędrowała do rybiego raju, gdzie nie brakuje drobnicy i nie ma wędkarzy.

W zasadzie to miałem pisać o przyrodzie, o mgle, o podrapanych twarzach, a wyszło inaczej. W sumie jednak dzięki tym kiełbiom przeżyliśmy całkiem fajną przygodę, a śmiechu było co nie miara. Zatem nieważne co tam w wodzie pływa, bo liczy się sama wyprawa i doznania, których podczas wypraw niezmiennie doświadczam. Piękne są te nasze okolice. Piękniejsze od niejednego zamorskiego pejzażu.
Ja już się chyba nie zmienię. Z każdej wyprawy przywożę wspomnienie niepowtarzalnego piękna naszej Polskiej Przyrody (duże litery celowe).
Wodom cześć.

W.K - freeghost

 


3.4
Oceń
(57 głosów)

 

Kiełbie we łbie - opinie i komentarze

pompipspompips
0
Fajnie się czyta na początku sezonu, rzeka urzeka szczególnie o świcie i o zmierzchu. Gratuluję wspaniałej przygody.5 (2012-03-14 11:32)
u?ytkownik32263u?ytkownik32263
0
Piękne opowiadanie, zresztą jak wszystkie;) (2012-03-14 12:28)
u?ytkownik27896u?ytkownik27896
0
Piąteczka :) (2012-03-14 13:08)
ryukon1975ryukon1975
0
W pełni zasłużona piątka. 5 ***** (2012-03-14 16:00)
u?ytkownik91569u?ytkownik91569
0
Takie historie fajnie się czyta***** (2012-03-14 17:35)
troctroc
0
Jak zwykle daję ***** i pozdrawiam.
(2012-03-14 19:26)
u?ytkownik102776u?ytkownik102776
0
Całkiem fajnie piszesz kolego.***** (2012-03-14 23:40)
arturarturarturartur
0
Piąteczka . Pozdrawiam . (2012-03-17 20:20)
jerry693jerry693
0
Super historia .Daję *****i pozdrawiam. (2012-03-21 00:39)

skomentuj ten artykuł