Jak to w życiu różnie bywa...

/ 1 komentarzy

NIESZCZĘŚCIA  CHODZĄ  PARAMI  jak  mówi  przysłowie…
   W sobotę, 17-go września wybraliśmy się we trzech na Grabową z nastawieniem, że trocie o tej porze roku to już napeeewno są w rzece i trzeba wierzyć, że da się jakąś złowić…Pogoda tego dnia miała dwa mankamenty zdecydowane; pełnia księżyca i wiatr ze wschodu a nawet i  to małe zachmurzenie nie było elementem sprzyjającym wynikom. Pamiętam, że uciąłem ten wątek w dyskusji „po drodze” stwierdzeniem, że z trocią niema żadnych reguł i okaże się w praniu…
   Plan był taki; ja z Januszem idziemy po dwóch brzegach z Wiekowa do Grabowa a Irek odstawia auto do Grabowa i łowi w obie strony od Grabowa do ujścia Bielawy. Spotkanie do odjazdu umówiliśmy na godz.13-tą. Było ok. 7-mej, obfita rosa, mokro, chłodno, ale duch bojowy i „łoimy”. Gdzieś tak w 8-mym miejscu, które pozwalało na daleki rzut – po mocnym wymachu coś chrupnęło i do wody poleciała po lince połowa szczytówki…!!! Po ochłonięciu przypomniałem sobie, że  poprzednio, walcząc z zaczepem na krzaku uwolniona blaszka bardzo mocno uderzyła w wędkę… Przezbroiłem wędkę i stwierdziłem, że tym kikutem da się rzucać!  Gdy Janusz pojawił się na wprost zdałem mu raport z sytuacji i zaproponowałem by starannie obławiał co się da a ja przyspieszam, idę do mojego siedziska od „kawki” i tam postaram się naprawić wędkę, no bo kiepsko mi się rzucało tym „połamańcem” a zwłaszcza, że nie celnie… Naprawa udała mi się nawet nadspodziewanie dobrze i podjęliśmy łowy równoległe, prawie…O samej naprawie dodam na końcu kilka słów. I to było pierwsze z serii „nieszczęście” bo na pewno nie jakiś detal nie zamącający łowienia. Po kilkunastu coraz śmielszych rzutach mam potężne walnięcie i po pierwszych fikołkach ryby już wiem, że to może być troć, więc wołam do Janusza mam troć! Jest mała –ALE TROĆ!!  Janusz był akurat za linią krzaków, nic nie widział a ja po krótkim holu, gdy  już rybę miałem w trakcie wyślizgu po zielskach dostrzegam, że to wielki POTOK! Po odciągnięciu ryby od burty szybko zrobiłem dwa zdjęcia na tle położonej obok wędki i kołowrotka, zmierzyłem /ok.46cm/ i w  dobrym stanie pozwoliłem mu odpłynąć… No, mówię do kolegi – teraz to nawet gdyby mi troć wzięła to kijka jestem pewny, naprawa udana jak na okoliczności w jakich się odbyła! Po wyłowieniu kolejnych trzech pstrągów doszliśmy do takiego miejsca, że ja miałem ze 70 metrów wysokiej burty a Janusz płaski brzeg z szuwarami ale nie zasłaniającymi widoku. Rzeka wyjątkowo szeroka, płytsza niż normalnie, dno jasne, dobrze widoczne z jakimiś ciemnymi plamami… Tuż po daleekim rzucie Mepsem aglia dekor nr 3  nastąpił potężny atak troci, niemal na samym środku rzeki!! Natychmiast pokazała się głowa ryby na tyle, że zauważyłem moją blaszkę w nożyczkach po prawej stronie paszczy, oraz okazały hak w żuchwie…Natychmiast też dało się ocenić rybę na co najmniej 65 cm. Po kilku minutach walki, gdy już ryba zaczęła słabnąć i nie uciekała ku środkowi rzeki zacząłem się rozglądać, jak i gdzie ją wylądować. Do wody daleko, burta niemal 1,5 metra, woda głęboka , burta na całej długości pionowa, podmycia, 30m w dół duży krzak, 40m w górę linia wysokich trzcin – pozostało mi szukać nieco niższego brzegu, zauważyłem takie miejsce, więc zrzuciwszy plecak stanąłem na samej krawędzi i zacząłem „kombinacje” z podnoszeniem ryby na plecionce o udźwigu 9kg.  Ryba już się poddała i leżała na powierzchni wody wśród wiotkich roślin-traw wodnych…Oceniałem ją na jakieś  3 – 3,5 kg więc jeżeli nie będzie szarpaniny to może się udać…Byleby dosięgnąć lewą ręką pokrywy skrzelowej… Ale, jak owinąwszy linkę na palcu uniosłem samą głowę ryby nad wodę musiałem natychmiast puścić bo mi plecionka skórę rozcinała! Co tu robić?! Szybka myśl - mam w kieszeni taki przybornik w plastikowej okładce więc nawinę na to.. Tak zrobiłem, zacząłem rybę wyciągać nad wodę i gdy już miałem palce przy mojej błystce, ryba ożyła, wykonała wygibusa co wystarczyło do zerwania plecionki!!! Jeszcze chciałem ją chwycić za ogon, gdy spadała ślizgiem po krawędzi burty a to z kolei wystarczyło do utraty równowagi i…. runąłem do wody!!! Ryba wolna przodem a ja za nią na wodę! Na szczęście nie na głowę, ale na tyle niebezpiecznie, że „napiłem się wody” bo początkowo dna nie poczułem pod nogami,  jakoś udało mi się odzyskać pion i  zbliżyć do brzegu, mając wodę do  ramion! Ale jak na wysoki brzeg  wyleźć?? Na krawędzi burty tylko trawy a pod wodą pionowe podmycie. Szczęśliwie przy brzegu, blisko, dostrzegłem kawał grubego drzewa zniesionego z nurtem, jakoś to przyciągnąłem do burty, ustawiłem pod wodą skośnie, ale tak abym mógł oprzeć na nim stopę do wybicia się możliwie wysoko nad wodę i udało mi się tak, że uchwyciłem z całej siły kępę zielska nieco poza krawędzią burty. To był chwyt desperacki, prawie za korzenie, ALE pozwolił mi się jakoś wygramolić na brzeg!!! Totalnie przemoczony z nogawkami „śpiochów” wypełnionymi wodą ALE NA TWARDYM LĄDZIE!!!  UDAŁO  SIĘ!!!  Potem szybkie rozbieranie, wyżymanie etc. Dość, że w Grabowie to spodniobuty /firmy Taimen/ już były suche ale bielizna jak z pralki. Po tej „akcji” już nie miałem kontaktu z żadną rybą. Nie wykluczone, że  brania ustały zupełnie…                                                                    Jedyne „czego najbardziej mi żal”  to zamoczony smartfon. Niby wodoodporny, niby w wodoodpornej kieszeni wewnątrz a gdy po niego sięgnąłem to ociekał wodą…! I to kolejne, najgorsze nieszczęście w tej serii nieszczęść. Po powrocie, mimo suszenia telefon już nie dawał się uruchomić -  a tyle w jego pamięci pozostało…
  A co do naprawy wędki – to, mam zawsze w plecaku opatrunki na skaleczenia, więc; usiadłem wygodnie w słoneczku, złożyłem złamane końce na zakładkę po ok.6 cm następnie owinąłem na obu końcówkach plastrem z opatrunku, na to wykonałem omotki z odciętego kawałka plecionki, ciasno, poobcinałem wszystko co odstawało, żeby nie zahaczało linki i OK.
Tak nawiasem, dodam, że 4-go września też na Grobowej i też przy wysokiej burcie szczęśliwie wyholowałem troć równe 60 cm i to też był samiec..! Tam u podnóża niemal 2-metrowej burty było takie osypisko tworzące niewielką półkę tuż nad wodą. Zsunąłem się na nią i tam udało mi się wyjąć rybisko a było co dźwignąć…! Waga w domu pokazała 2,35 kg.
No cóż – czyż  nie o to chodzi żeby się coś działo i z rybami jakiś związek miało…!
 
 
 
 
 

 


5
Oceń
(4 głosów)

 

Jak to w życiu różnie bywa... - opinie i komentarze

AmitafAmitaf
+1
Siema, Stasiu! To miałeś przygodę. Najważniejsze, że się Tobie nic nie stało. Resztę można kupić - zdrowia nie! (2016-09-28 07:05)

skomentuj ten artykuł

Zobacz podobne wpisy