Efekt motyla

/ 9 komentarzy / 3 zdjęć


Listopad, to miesiąc smętny i ponury. Smutniejący z każdym dniem świat sprawia, że snujemy teraz niemrawo pośród usypiającej, obumierającej przyrody. Paskudna pogoda i coraz krótszy dzień pozbawiają człowieka optymizmu, a nierzadko wywołują najnormalniejszego doła psychicznego. Ludzie chowają się po domach, ślepią się w telewizornię i próbują poprawiaczy nastroju, używek znaczy.
    My spinningiści używamy życia inaczej. Nie poddajemy się takim nastrojom, jak inne smętki. Entuzjaści aktywnego wędkarstwa na jesieni odżywają. Kiedy mamono- i meteopaci łażą i jęczą, to my jesteśmy w pełni aktywni i pozytywnie pobudzeni, jak drapieżniki, na które polujemy. One zaczynają najadać się obficie, aby w dobrej kondycji przetrwać nadchodzące chłody. My cyklicznie podążamy ich tropem.
    W polityce krajowej i zagranicznej wiele się dzieje, a ostatnie wydarzenia w Egipcie, Turcji, we Francji i UE wyzwalają w nas różne obawy, fobie, czy wręcz trwogę.
Porzuciłem ludzkie skupiska i sprawy, na które nie mam, jako przeciętny obywatel wpływu i udałem się w podróż na prowincję, w okolice Sokołowa Podlaskiego. Tu niedawno zbudowano mini zalew Nieciecz. Na rzeczce Cetynia powstało rozlewisko należące do naszego okręgu.
Umówiliśmy się z kolegami, z mojego macierzystego koła nr 28, z Ursynowa, że tu właśnie rozegramy zamykające tegoroczny sezon zawody spinningowe.
W sobotę przed południem dotarłem na działkę (okolice Mińska Maz.), by stąd następnego dnia, wcześnie rano pojechać do miejscowości Niewiadoma. Czekała mnie prawdziwa „niewiadoma”, bo nigdy tu nie byłem i nie miałem bladego pojęcia, co zastanę.
Pożegnałem się czule z pluszakami: Bolą i Leosiem, i o piątej rano wystartowałem ku przygodzie. Kiedy odpaliłem samochód, to zegar pokazał czwartą … . Zrozumiałem, że nie przestawiłem działkowych zegarów.
- Nie szkodzi, przecież nie będę się wracał – pomyślałem. Pojadę wolniej i zwiedzę okolicę. Zwłaszcza po ciemku sporo zobaczę. (?!)
Pół nocy poprzedzającej wypad spędziłem przy stole, na którym porozkładałem pudełka z przynętami. Chciałem zabrać tylko pewniaki i nie targać bez sensu kilogramów, bo przecież z praktyki wiem, że będę używał góra pięciu. Przynęt, nie pudełek. Uprzątnąłem wielki stół i rozłożyłem na nim biżuterię do selekcji, zaparzyłem herbatkę, wziąłem głęboki oddech i …. Wzięło i zgasło światło. Tu, na wsi, to częsta praktyka energetyków, więc nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Tym bardziej, że elektrykę mam dopiero od roku, więc nie zdążyłem się jeszcze doń przyzwyczaić.
Rozpaliłem świeczki i było jeszcze sympatyczniej: skwierczące knoty, cmentarny smrodek i pulsujące płomienie stwarzały nastrój. Liche światło wydobywało z moich klejnotów (??!!), tych na stole, to, co miały przedstawić moim potencjalnym ofiarom. Głupio to zabrzmi, ale właśnie takie przygotowania: głaskanie kilerów, sprawdzanie ostrości haków i wyobrażanie sobie połowu, daje mi, jak nie większą, to porównywalną satysfakcję z samym połowem. Pewnie, dlatego że rozczarowanie jest jeszcze, w miarę odległe. Podniosłą atmosferę uzupełniały nocne, tajemnicze odgłosy za oknem: wichura, polująca sowa, chlapiące się bobry przy tamie i ujadające psy, które zwietrzyły podchodzące pod domostwa dziki. Cała ta uaktywniona nocą przyroda potęgowała osobliwe doznania.
Z dala od cywilizacji, wielkomiejskiego szumu i codziennych trosk wprowadzałem się z wolna w stan, błogostan, grożący bezsennością.
Dopiero, jak ostygł piecyk olejowy i zaczęło mną trzepać, jak kotem, to zatęskniłem za cywilizacją i elektrycznością. Trochę. Szacun dla bezdomnych! A gdzie jeszcze do zimy…
Wyciągnąłem z wersalki wszystkie śpiwory, koce i kołdry, ubrałem się już na jutro, wciągnąłem na posłanie pluszaki i próbowałem zasnąć. Próbowałem tak i próbowałem, aż zadzwonił budzik. Poza butami, byłem już kompletnie ubrany. Pozdrawiam bezdomnych.
    Na miejsce dotarłem sporo przed umówionym czasem. Zjechałem w lewo od tamy i skierowałem się w kierunku widocznych zabudowań. Na spotkanie wyszedł mi zapuchnięty, jak niewprawny pszczelarz, autochton Andrzej. Opowiedział mi trochę, bardzo nerwowo i chaotycznie o zbiorniku, który mu pod chałupą zrobili. Kiedy wyciągnąłem z samochodu termos z kawą, zamiast czegoś innego, to zrobił się silnie nerwowy i za chwilę odszedł w kierunku majaczących w oddali świateł innego pojazdu.
Jak ubierałem się bardziej już szczelnie, wodoodpornie nad wodą, to o komfort termiczny się nie obawiałem. Przecież kalesonki, spodnie, spodnie gumowane, spodniobuty, kurtka i sprawdzona, szczelna pelerynka dawały poczucie bezpieczeństwa. Do głowy mi nie przyszło, że może z tej szczelności wyniknąć inny problem, efekt znaczy. Emocje wisiały w powietrzu, bo zbiornik wielkości Narwi na wysokości Pogorzelca robił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Więcej. Byłem nim oczarowany.
- Sporo ciekawej wody – pomyślałem i podszedłem do brzegu, by w rozpraszającej ciemność szarówce przyjrzeć się tej ciekawej i tajemniczej wodzie. Płytko, nawet bardzo płytko, ale od czego mam spodniobuty. Z pewnością dotrę w nich do interesującego mnie jakiegoś spadu, czy innego urozmaicenia dna akwenu. Czułem przez majty, że w tej pięknej scenerii wydarzy się coś wyjątkowego.
Kolejno dojeżdżali pozostali uczestnicy imprezy na świeżym, listopadowym powietrzu. W półmroku uścisnąłem na powitanie ponad dwadzieścia dłoni, w tym dwie prawice sędziowskie: Ryśka i Marka. Namacałem nawet solidny bochenek. Nie, to nie bochenek! To dłoń Marka Krejdynera. Odpowiedział na mój rozpaczliwy apel i przyjechał z braćmi Jarkiem i Darkiem, by wspomóc mnie w przetrzepaniu skóry panoszącym się w naszym kole mięsiarzom.
Zapytani o taktykę na dzisiejsze zawody bracia K. bardzo żałowali, że wystrzelali się z amunicji podczas ostatniego święta narodowego. Nie została im żadna petarda, ani kostka brukowa. Trudno, pozostaje nam więc  uczciwa walka.
Na spodniobuty się nie zdecydowałem i założyłem kalosze. Uznałem, że świeże, bo zaledwie trzyletnie dno zbiornika nie jest jeszcze na tyle trwałe, żeby się po nim łazić. Miałem wizje, jak się okazało, prorocze …
Często zmieniałem miejsca, brodząc tak do pół łydki w gliniasto – mulistym podłożu. W miejscu, gdzie namierzyłem karcze i sporo zacząłem urywać, postałem trochę dłużej. W zasięgu rzutu miałem też kawałek spadu, więc miejsce było bardzo interesujące. Kontaktu nie uzyskiwałem, ale byłem cierpliwy. Nawet bardzo cierpliwy. Przycisnęło mnie na pęcherz. Początkowo nieznacznie, ale rozwojowo.
- Spokojnie, zdążysz – uspokajałem sam siebie, ale ciśnienie w pęcherzu i parcie na narząd rosło w zastraszającym tempie.
- Cholera, muszę wyleźć z wody, bo jedną ręką nie dam rady tym wszystkim haftkom i guzikom – mamrotałem sam do siebie. Muszę odłożyć wędkę. Przecież jej nie porzucę!
Kiedy spróbowałem ruszyć nogą, jedną, a potem drugą, zbladłem ze strachu, bo obie się w glinie solidnie zassały. Zacząłem się szarpać, jak w konwulsjach, ale odwłok ani drgnął. Wystraszyłem się już tak, konkretnie. Obawiałem się, żeby nie zaistniała sytuacja, którą przeżyłem przed pół rokiem. Wtedy to zbagatelizowałem wczesne symptomy i odważyłem się wejść do windy. Zamiast się odlać gdzieś za blokiem, czy w śmietniku, to ja przykozaczyłem i wlazłem do tej cholernej windy.
Parcie rosło z każdą chwilą, z każdym piętrem, a ja „ z gałami na wierzchu” zaciskałem kolana, jak baba i starałem nie patrzeć się na licznik windy, bo ta jechała wyjątkowo wolno. W desperacji podjąłem próby rozpinania rozporka, który się zaciął i nerwowość się wzmogła. To był wielki błąd! Bo, kiedy zacząłem operować około narządowo, to nastąpiło prawie rozluźnienie. Spuściłem do kolan galoty i na dziesiątym (bo wyżej to już nie można !!!) piętrze wyskoczyłem, po wcześniejszym niecierpliwym wysłuchaniu komunikatu. Jedne drzwi, potem drugie i trzecie, ale zanim dotarłem do tych ostatnich, to musiałem rozpędzić witające mnie stado psów. Wpadłem do łazienki i …. pozostała tylko bielizna. Zerwałem gacie, praktycznie w locie. Światła nie zapalałem, bo nie było potrzeby celowania w sedes. Stanąłem nad wanną …
Kiedy zapłakany, jak dziecko dopadłem wreszcie brzegu i porozrywałem wszystkie możliwe suwaki, haftki, guziki i inne zabezpieczenia …  i wyodrębniłem wreszcie istotny narząd, to byłem bliski omdlenia. Ulga to niewyobrażalna.
Upadłem na kolana i lubieżnie oddałem się tej pospolitej, ale jakże ważnej czynności.
Po krótkotrwałym prawie omdleniu, spowodowanym prawie rozkoszą, powoli wracałem do świadomości. Rozpocząłem wtedy niepospiesznie proces ponownego wkładania na siebie poszarpanej garderoby, kolejno: gacie, kalesonki, spodnie, spodnie gumowane. I wtedy go zobaczyłem. Byłem pod wielkim wrażeniem. Tak, to zdecydowanie on. Motyl! Czułem przecież z samego rana, że wydarzy się coś niesamowitego i tego właśnie doświadczyłem. Doświadczyłem efektu motyla. Piękny, symetryczny, połyskliwy, skrzydlaty owad ujawnił mi się poniżej pasa. Sprawiał wrażenie szczególne na spodniach moro. Był jak żywy i powiększał się.
Naciągnąłem nań spodnie gumowane i rozluźniony poszedłem dalej wędkować. Strach pomyśleć, co byłoby, gdybym zdecydował się na spodniobuty i polazłbym dalej na wodę? Przecież kilkanaście minut później spotkałem Prezesa, od którego wycyganiłem, i to też, w ostatniej praktycznie chwili, jego osobisty zapas papieru toaletowego. Z grubszą sprawą nie poszłoby pewnie tak łatwo …
A ryby? Były. I owszem. Osiem sztuk. Po dwa okonie złapali Marcin Milczarski, Marek Krejdyner i Michał Dąbrowski. Jednego Artur Gagatek, no i jednego Darek Stefanek.
Nie było też Jurka, więc i nie ma na kogo zwalić kolejnego niepowodzenia, bo kontaktu, poza takim z przyrodą, to ja do końca nie uzyskałem.
Dzięki Ci Marek, że chociaż rozdzieliłeś tych obleśnych mięsiarzy.

 


5
Oceń
(19 głosów)

 

Efekt motyla - opinie i komentarze

KREDA76KREDA76
+1
Stasiu dzięki za bochenek super się czyta Twoje relacje z zawodów. Woda jest ciekawa i faje okonie chociaż mało ich było no i szkoda że więcej kolegów nie połapało ale może następnym razem. Pozdrawiam. (2015-11-17 19:31)
luxxxisluxxxis
+1
Fajnie piszesz,zbiór banalnych rzeczy a wciaga czytelnika,masz talent.Pozdrawiam (2015-11-17 19:48)
KREDA76KREDA76
+1
Przepraszam coś zjadło żeby się nikt nie czepiał to fajne okonie. Pozdrawiam. (2015-11-17 19:54)
StachuStachu
+1
Dzięki, chłopaki. Marek, od przyszłego sezonu, to trzeba się za nich wziąć na poważnie! (2015-11-17 20:15)
Da-beerDa-beer
+1
Stachu jak zwykle opis genialny :) , tylko czemu ja jestem zawsze tym czarnym charakterem w Twoich opowieściach ??? ;) ode mnie piąteczka!!! (2015-11-19 16:05)
marek-debickimarek-debicki
+1
Takiego poczucia humoru i sprawnego pióra tylko serdecznie pogratulować. Niektóre ze zdań, jak chociażby "..Kiedy zacząłem operować około narządowo…." wyciskają dosłownie łzy z oczu, a dynamiczne budowanie życiowo komicznej sytuacji jest najwyższej marki. Pozdrawiam i jeszcze raz serdecznie gratuluję niesamowitej relacji z zawodów. (2015-11-19 22:11)
StachuStachu
+2
Bardzo dziękuję za miłe słowa. Michał, przecież niedługo w Twoim sklepie, to zabraknie miejsca na towar, bo wszędzie stoją puchary, a Ty zadajesz jeszcze takie naiwne pytania. Pozdrawiam (2015-11-20 16:12)
rysiek38rysiek38
+1
Chopie ,miołech dzisioj totalnie zwalony humor ale aż żech sie posmarkoł ze śmiychu jak żech cie czytoł... samo życie - wyobrażcie sobie stawik w srodku osiedla ,przy kościele,nowe chodniczki prowadzące do swiątyni dookoła stawu i jesteśmy na zawodach a pięć metrów za nami tłumy wiernych -tam dopiero trza się bylo wykazać pomysłowością w krytycznej chwili :-) Piątal i to podwójny (2015-11-20 22:10)
slawekkiel17slawekkiel17
0
Gratulacje dla wszystkich uczestnikow, a w szczegolnisci dla autora tego felietonu Stanisława Pluszczewicza. Slicznie opisane, bardzo przyjwmnie sie czyta, brawo *****5-ka. Pozdrawiam serdecznie. Slawek. (2015-11-25 05:02)

skomentuj ten artykuł